Colombia trip 2016

Colombia trip 2016

Kolumbia 2016

Welcome to be ignored

 

 

Lecąc po raz kolejny do Malezji, na początku tego roku, szczerze powiedziawszy, byłem już odrobinę znudzony. Fakt faktem, potrzebowałem  zmienić otoczenie, poszukać czegoś nowego i podjąć jakieś nowe wyzwania.  Zdecydowałem, że czas najwyższy odwiedzić inny kontynent, tak też od razu po powrocie z Malezji w marcu, wraz z kolegą  ze szkoły średniej postanowiliśmy zorganizować spotkanie po 8 latach i udać się razem do Ameryki Południowej. Padło na Kolumbię !
 
 
Przed wylotem, nadzbyt wiele informacji w internecie nie znaleźliśmy. Kilka opisów turystycznych atrakcji, parę słów o mieście jednym czy drugim,  mnóstwo ostrzeżeń przed każdym rodzajem niebezpieczeństwa i to właściwie tyle. Nikt natomiast nie raczył napisać o tym, że w Kolumbii mieszkańcy w większości mają w głębokim poważaniu gringo i że kraj jest raczej ŚREDNIO nastawiony do turystów. Tuż po samym przylocie do kraju, jeden głupi zawadiacki uśmieszek mojego kolegi do celniczki i proszę - zamiast dostać pieczątkę w paszporcie zezwalającą na wjazd do kraju, zostaliśmy poproszeni o udanie się do osobnego pokoju przesłuchań...
 
Polacy co prawda nie podlegają obowiązkowi wizowemu i nie musimy aplikować o specjalną wizę wjazdową, co wcale nie przeszkadzało celnikowi, aby powiedzieć nam, że nie mamy zadeklarowanego miejsca tymczasowego pobytu, żadnego adresu hotelu, w którym będziemy przebywać i w związku z tym zostaniemy deportowani. Początek iście wspaniały, bo przecież nie mogło być za pięknie. Jakby tego było mało, od razu usłyszeliśmy też, że jesteśmy w Kolumbii, gdzie językiem urzędowym jest hiszpański i po angielsku mamy nawet się nie odzywać. Prawdziwie przyjacielski i otwarty na turystów kraj, nie ma to tamto. 
 
Streszczając- udało nam się wybrnąć z tej sytuacji i po oddaniu odcisków palców oraz pełnym wywiadzie, opuściliśmy lotnisko. Oczywiście sam wyjazd z lotniska też nie był łatwy. Zero jakichkolwiek informacji w języku angielskim, właściwie zero ludzi, którzy mogliby pomóc i wytłumaczyć cokolwiek po angielsku. Po prostu, bez jezyka hiszpańskiego ani rusz. 
 
Jak już udało nam się dostać do centrum, z którego planowaliśmy wziąć taksówkę do miejsca docelowego, w którym postanowiliśmy przenocować, to oczywiście nawet i w tym przypadku nie obyło się bez problemów. Zadawaliśmy pytania przechodniom, a Ci zwyczajnie nas ignorowali. Taksówki, które udało nam się zatrzymać, podobnie - taksówkarze słysząc język angielski zwyczajnie odmawiali zabrania nas. Próba wytłumaczenia czegokolwiek po angielsku zawsze mijała się z celem.
 
Muszę przyznać, że w Bogocie, jak już udało nam się dotrzeć do hostelu, ciężko było znaleźć turystów z Europy. Większość podróżników pochodziła z krajów Ameryki Południowej, także cały czas człowiek miał wrażenie, że nijak pasuje do tego środowiska.
 
 
 
 
Wyprawa do dżungli
 
Po pierwszym, mile spędzonym dniu w Bogocie, postanowiliśmy udać się owianymi złą sławą nocnymi autobusami do Cali.
 
Muszę przyznać, że byłem raczej mile zaskoczony, bo w porównaniu do polskich autokarów, te w Kolumbii naprawdę trzymały poziom, ceny nie były aż tak wygórowane, a i komfort jazdy na dziesięcio godzinnej trasie był ogólnie rzecz biorąc dobry. O tyle, o ile w Bogocie powiedzmy, że człowiek jeszcze łudził się, że w jakimś stopniu było to miasto chociaż odrobinę nastawione na turystykę, tak o Cali tego już powiedzieć nie było można.  Od razu po wyjściu z autokaru, doszliśmy do wniosku, że nie będziemy marnować czasu i pojechaliśmy bezpośrednio do miasteczka, skąd mieliśmy mieć bezpośrednie wejście do dżungli. 
 
Człowiek jedzie ponad 10 godzin w jedno miejsce, użera się na terminalu o 5 rano, gdzie nikt nie chce słowa po angielsku powiedzieć, jedzie kolejne 3 godziny, a na koniec jest wysadzany na środku drogi ekspresowej i każą mu iść gdzieś w dół i szukać jakiejś wioski. Kolejny przebłysk genialnego rozplanowania bazy turystycznej w Kolumbii.
 
Schodzimy sobie w dół wzgórza, prowadzi nas jakiś dzieciak, a po kilkunastu minutach spaceru okazuje się, że objuczeni bagażami, docieramy do ponurej wioski, w której otaczają nas sami afroamerykanie. Po kilku wyjazdach do Afryki centralnej, jestem generalnie przyzwyczajony do tego typu widoków, niemniej jednak, te wszystkie opowieści o 
niebezpieczeństwach ze strony mieszkańców Kolumbii, wcale nie poprawiały nam samopoczucia. Na domiar złego, jak chyba w każdym miejscu w Kolumbii, nikt ani słowa po angielsku. 
W takich sytuacjach, człowiek ma naprawdę dość i najlepiej zabrałby się spowrotem do domu. W każdym bądź razie, okazało się, że wioska, do której chcieliśmy dotrzeć, jest dość blisko, niespełna 3-4 km od miejsca, do którego dojechaliśmy, z tym, że trzeba tam dojechać koleją... I tutaj uwaga, ten ostatni kawałek podróży przejechaliśmy na zmontowanej z motocykla i kładki drezynie. Ot, takie oto rozwiązanie, z uwagi na brak regularnej koleii.
 
 
Miejscowość turystyczna, zgodnie z tym, co jest zamieszczone w internecie, okazała się wioseczką składającą się z kilkunastu parterowych murowanych domków.
Dostępu do internetu brak, ciepłej wody również, całe szczęście, że mieliśmy prąd w naszym apartamencie. 
 
 
 
 
Niemniej jednak, wszystkie niedogodności rekompensowała nam piękna przyroda, otaczająca nas zewsząd.  Muszę też przyznać, że jeszcze pełniejszą rekompensatę otrzymaliśmy w momencie, kiedy doszło do spotkania z jednym z mieszkańców dżungli. Mianowicie,
kolega miał przyjemność nadepnięcia na węża. Wąż zaś, w tej sytuacji miał tego pecha, że trafiła kosa na kamień i spotkał się z kimś bardziej toksycznym, niż on sam. 
 
 
 
Pokładaliśmy dość duże nadzieje w nocym polowaniu na owady, jednak jak na złość, trafiliśmy na pełnię oraz złapał nas deszcz. Wobec czego, muszę z wielkim bólem przyznać, że po raz kolejny punkt dla Kolumbii.
 
W wiosce i na obrzeżach dżungli nie zabawiliśmy nadzbyt długo, głównie z powodu średnio sprzyjającej pogody.
 
Wróciliśmy do Cali, gdzie zrobiliśmy sobie bazę wypadową w okoliczne rejony. 
Samo miasto nie zrobiło na nas większego wrażenia. Cali jest miastem owianym dość złą sławą, głównie z uwagi na kartele narkotykowe, niemniej jednak,  w naszym odczuciu było to nawet bezpieczniejsze miejsce aniżeli Bogota, w której człowiek cały czas miał wrażenie, że jest obserwowany.
 
Być może wynikało to też z tego, że w Cali nie było na każdym kroku kilku patrolujących policjantów. Druga sprawa, Cali jest też znane jako "światowa stolica salsy" i to w tym przypadku akurat dało się odczuć, chociażby przez to, że niemal codziennie były organizowane dancingi, głównie dla tancerzy salsy, a to ściągało do miasta więcej miłośników tego tańca. Jeżeli chodzi o zwiedzanie samego miasta, tak jak już pisałem - nic specjalnego, właściwie brak jakichkolwiek ciekawych i wartych uwagi turystycznych miejsc. Bardzo polecane zoo w Cali oceniam na co najwyżej "średnie" , szczerze, to zoo w Łodzi jest ciekawsze i na pewno większe.
 
W pobliżu Cali znajduje się park narodowy Los Farallones. Jak to zwykle bywa, biura turystyczne oferują za skromną opłatą możliwość wyjazdu  do takich miejsc i organizują krótsze, dłuższe wycieczki na terenie parku. Zdecydowanie bardziej polecam udać się do parku na własną rękę, koszt przejazdu autobusem miejskim wyniósł zaledwie 2-3 €, zaś wstęp był darmowy.
 
Sam rezerwat, muszę przyznać, piękny, ale bardziej nadający się dla trekkingowców, aniżeli dla osób, które chciałyby szukać owadów. Teren typowo górski, także możliwości podejścia i koncentrowania się na szukaniu owadów dość ograniczone. 
 
  
 
 
Co bardzo działało mi na nerwy, to to, że w Kolumbii niemal każda część zieleni była odgradzana. Nie spotkałem się z tym w Malezji czy Tajlandii, coś podobnego jedynie widziałem w Grecji, gdzie też duże obszary zieleni były wydzielone i odgradzane ogrodzeniem. Generalnie rzecz biorąc, zjeździliśmy dość spory obszar wokół Cali, wizytując zarówno w miejscowościach na północ, jak i na południe od miasta. Niestety, wyjazd zakończył się fiaskiem i za dużo egzotycznych stworków nie udało się nam znaleźć. 
 
 
    
 
Kolumbię jako kraj odradzam zwiedzającym bez znajomości języka hiszpańskiego. Niestety, baza turystyczna w tym kraju również pozostawia wiele do życzenia, a i nastawienie do nowoprzyjezdnych też nie jest specjalnie pozytywne. 
Wyjazd do Kolumbii mogę polecić osobom, które doceniają kraje górzyste, z możliwością trekkingu w cięższych warunkach.
 
  
 
 
 
 
Osobiście preferuję cieplejsze rejony, natomiast w Kolumbii, głównie w centralnej i wschodniej części kraju, raczej nie ma co liczyć na typowo tropikalną pogodę, także to też warto brać pod uwagę. 
 
Ostatnia rzecz, o której warto wspomnieć, to jedzenie... Osobiście jestem fanem próbowania wszystkiego, co nowe, w Kolumbii zaś, nie było niemal nic ciekawego i oryginalnego. 
Przed wyjazdem oglądałem program, w którym to Polacy tak zachwalali kolumbijską kuchnię... Żenada. Jedzenie przygotowywane najczęściej na głębokim oleju, mało apetyczne i ogólnie nieciekawe, zaś w restauracjach główną bazą były steki, dania typu barbeque, których raczej człowiek by się spodziewał w innych krajach. 
 
Podsumowując, wyjazd do Kolumbii wciąż uznaję za udany w pewnym stopniu. Fakt faktem, zbieranie tych moich robaczków nie wyszło tym razem, ale co zwiedzliśmy wraz z kolegą, co zobaczyliśmy, to nasze. 
 
 
Na sam koniec, taka rada dla odwiedzających Kolumbię - przed wylotem, jeżeli chcecie uniknąć bardzo dokładnej kontroli, miejcie przygotowane w głowie odpowiedzi
na pytania pokroju: co, gdzie, z kim, dlaczego, ile kosztowało i tak dalej... Możecie mi wierzyć, że zatrzymania i nadprogramowe kontrole przez policję są tam na porządku dziennym,
czego rzecz jasna byliśmy i świadkami i uczestnikami :)

Related Posts:

Zostaw Odpowiedź

wszystkie pola wymagane

Blog Search

Blog Categories

Latest Comments

Popular Articles

Tags Post